Przełamanie konwencji typowej dla filmów o belgijskim detektywie wyszło zaskakująco dobrze. "Duchy w Wenecji" w niczym nie przypominają kultowego serialu z Davidem Suchetem czy nawet poprzednich
Przełamanie konwencji typowej dla filmów o belgijskim detektywie wyszło zaskakująco dobrze. "Duchy w Wenecji" w niczym nie przypominają kultowego serialu z Davidem Suchetem czy nawet poprzednich ekranizacji Branagha. Klimatem bliżej im do filmu grozy niż kryminału. Pochmurna Wenecja, przesiąknięte deszczem i cierpieniem Palazzo oraz wypalony i melancholijny Herkules Poirot tworzą naprawdę gęstą atmosferę. Scenografia oraz muzyka jest mroczna, a zarazem intrygująca. Wszystkie te aspekty zasiewają u widza ziarno wątpliwości, czy aby na pewno powinniśmy wierzyć w to co słyszymy i widzimy na ekranie.
Konsekwencją transformacji znanej nam formuły jest również zmiana balansu różnych aspektów fabuły. Dostajemy mniej typowej dla Poirota detektywistycznej pracy. Branagh postanowił skupić się bardziej na psychice i warstwie emocjonalnej dosyć głębokiego wachlarza postaci, niż na tajemnicy morderstwa samej w sobie. Jest to niewątpliwie świeży zabieg jeśli chodzi o interpretacje powieści Agathy Christie. Tak naprawdę Herkules od zawsze miał potencjał być postacią o wiele bardziej dramatyczną niż mogliśmy obserwować w większości ekranizacji.
"Duchy w Wenecji" nie są produkcją idealną. Wpadają w pewne kanony, casting nie jest bez zastrzeżeń. Jednak dzięki kreatywności Kennetha Branagha, świetnemu rzemiosłu aktorskiemu Kelly Reilly czy też Jamiego Dornana, oraz bardzo poprawnej produkcji, najnowszy film o Herkulesie Poirocie można uznać za sukces, przynajmniej pod względem artystycznym. Mam nadzieję, że jest to ostatnia część serii Branagha, ponieważ jest to niezmiernie korzystne zwieńczenie trylogii.