Oprócz melodii "Moon river" oraz urody głównej bohaterki nic szczególnego w tym filmie nie zobaczyłem. Poraża mnie jego wysoka pozycja w rankingu. Pusta, głupia główna bohaterka szukająca bogatego męża - ot i cały film.
Ona nie jest pusta, ani głupia. Jest materialistką. Nie znasz takich. Wg mnie film ma dobry klimat, zgrabne dialogi. I jeszcze parę rzeczy, które - jak mi się wydaje - umknęły Ci. Ale rozumiem, że może się nie podobać.
No właśnie... Ludzie często oceniają filmy pod kątem tego, czy głównego bohatera polubili, czy nie. Jest to w jakimś sensie zrozumiałe ale trochę płytkie. Dlatego ocenom na filmwebie nie ufam :)
Jest tak, jak napisałaś, a nawet gorzej - wielu, bardzo wielu użytkowników FW ocenia filmy pod kątem: lubię tego aktora (tę aktorkę) lub nie.
Nie ma nic złego w ciekawym filmie z antybohaterem, którego uwielbiamy nienawidzić. Ale tutaj ewidentnie mamy kibicować głównym bohaterom - bo to bądź, co bądź, po prostu komedia romantyczna. W takim przypadku niedopuszczalna jest sytuacja, gdzie głównych bohaterów nie lubimy, powstaje dysonans, który nie pozwala nam się cieszyć z filmu - zamiast kibicować zakochanym, czujemy tylko irytację spowodowaną ich zachowaniem czy postawą.
To właśnie kierowanie się potocznie rozumianym materializmem jest utożsamiane za bycie pustym, więc Twoje stwierdzenie wydaje się być trochę sprzeczne z samym sobą.
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/201887/sniadanie-u-tiffany-ego film na podstawie kiepskiej książki której fenomeny zupełnie nie rozumiem(ale to juz inny temat). Ekranizacja udana. Film zupełnie nie trafił w mój gust ale to pewnie dlatego że oglądałem go przez pryzmat przeczytanej wcześniej lektury... "Pusta, głupia główna bohaterka szukająca bogatego męża - ot i cały film." taka mini recenzja, ale dość trafiona
Zgadzam się z Tobą.
Sięgnęłam po ten film dopiero teraz i przez pół filmu się zastanawiałam czy to jest takie słabe czy coś mi umyka....
Śniadanie u Tiffany'ego - wiadomo klasyk...
kiepski strasznie - rozumiem, że to nie jest "komedyjka romantyczna" tylko dramat, ale jak się patrzy; a raczej słucha głównej bohaterki to naprawdę dramat.
Nic dziwnego, że Oscary za muzykę. Dla mnie wielkie rozczarowanie.
Ja też nie bardzo rozumiem fenomen "Śniadania..." - mam wrażenie, że to raczej gwiazda Audrey wszystkich oślepiła.
Bardzo sztuczny film, słodziutki do porzygu, główna bohaterka nie do polubienia, tragiczne dialogi i ten biedny kot, który cały czas się wszystkim wyrywa :D Ostatnia scena i myślałam tylko tym jak go gniotą ;)
Słodki? Przecież w tym filmie jest mnóstwo, mnóstwo goryczy. I Holly, i pisarz są nieszczęśliwi i... sprzedają się.
Tym jednym wpisem jakbyś wybił(a) otwór w lawinie, pod którą siedzą osoby, które nie widza wartości tego filmu. Mogą teraz przez ten otwór wyjść, jeśli zechcą. A w ogóle doceniliby ten doskonały film, gdyby wzięli do przemyślenia jako kluczową w tym dziele wypowiedź Varjaka w końcu filmu, gdy wyszedł z taksówki i robi ukochanej przez siebie Holly pospieszną psychoanalizę. Nie rozumiem osób, które nie widzą świetnej reżyserii, misternej pracy kamery, gry Hepburn, zasługującej na 3 naraz Oskary, a także świetnego humoru (utkany jest w różnych "miejscach" filmu, nawet na poziomie muzyki, wtedy gdy chcą coś ukraść w sklepie).
Dla mnie ta "gorycz" o której piszesz jest totalną wydmuszką - nieprawdziwa, rozdmuchana, na pokaz. Absolutnie nie jestem w stanie w nią uwierzyć ani współczuć bohaterom. Na moje współczucie zasłużył tylko i wyłącznie kot.
To po prostu klasyczna, dobrze zrobiona komedia romantyczna. Z perspektywy współczesnego kina zapewne nie znajdzie się w niej nic niepowtarzalnego, niemniej jednak historia urzekła mnie swoją prostotą, subtelnością i tak rzadko spotykanym, pozbawionym sprośności romantyzmem. A finałowa scena jest jedną z piękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałam. Rzadko kiedy podobają mi się komedie romantyczne, tym bardziej więc "Śniadanie u Tiffany'ego" jest dla mnie arcydziełem w tej kategorii. Mnie bohaterka nie wydała się pusta ani głupia, raczej po prostu zagubiona. Poszukiwania bogatego męża były jedną z wielu prób odnalezienia drogi do szczęścia.
To nie komedia romantyczna, nie ten czas, nie ten poziom. Bohaterka głupia, pusta, słabe dialogi? To dziewczyna z głębokiej ,dzikiej prowincji lat 50. Młoda kobieta, która wyrwała się ze świata, w którym bieda dyktowała scenariusz życia. W konfrontacji z wielkim światem łapała świecidełka jak wygłodzony dzieciak słodycze. Prowadziła nieudolną autoterapię. O dziwo z sukcesem. A wszystko to, w obrazie niezwykle subtelnym, z pięknymi ujęciami, muzyką i wysmakowanym humorem.
W 100% zgadzam się z Twoją opinią.
Nastawiłam się na dobry "klasyk", a po prostu się zawiodłam na "Śniadaniu...".
W stu procentach się zgadzam! Obejrzałam około godziny... więcej nie zdołałam. Film bez konkretnego przekazu. Polotu. Z całym szacunkiem, ale nie rozumiem też zachwytów nad Hepburn!!! Stała się jakimś wyznacznikiem, kanonem piękna i zdolności w XXI wieku, choć takim aktorkom jak Sophia Loren (w roli Matka i córka) mogłaby co najwyżej buty czyścić!
Co ty tam wiesz. Idź lepiej posprzątaj w łazience lub wynieś śmieci, zamiast mądrzyć się o filmach. Przynajmniej będzie z tego pożytek.
OMG!!!
W końcu ktoś to napisał!!! Ten film to chłam i absolutnie poza muzyką nie ma w nim NIC wartościowego. Holly to postać dokładnie tak samo kultowa jak dziś ikoną czegoś jest Paris Hilton lub Kim Kardashian! Ja przyjmuję do wiadomości że te panie mają swoich fanów i budzą niekłamany zachwyt u niektórych ale błagam, nie mylmy popularności z wielkością!!!! Ten film nie ma prawa pojawiać się w gronie klasyków i mienić wartościową pozycją! Odtwórczyni głównej roli to aktorka mocno średnia. Nie chodzi o sztuczność dialogów - to wina scenariusza i pewnie takie drewniane gadki były trendy w tamtych latach ale jej scena załamania to poziom W 11 - jeśli film ktoś nazywa komedią to chyba po obejrzeniu tej sceny. Słabe a nawet gorzej - strata czasu!
Holly Golightly amerykańska gejsza, której protoplastą była matka autora opowiadania. Nastoletnia mężatka, następnie, przed kolejnym małżeństwem, osiąga status "café society" w NY.
Scena załamania (telegram/brat) inspirowana jest reakcją Joan McCracken (+1961) małżonki Jacka Dunphy, późniejszego partnera autora opowiadania, na informacje o jej bracie.
Autor opowiadania był ulubieńcem grupy bardzo bogatych kobiet. Poprzez to opowiadanie niejako przemyca rolę gejszy w innym wydaniu, niż kobieca wersja Holly.
Ej, nie ocenia się filmu przez pryzmat sympatii do głównego bohatera, jego inteligencji czy charakteru! Hannibal Lecter też nie jest amantem, a filmy - mistrz! Tutaj pokazany jest dramat bohaterki uwięzionej we własnych materialnych wymaganiach. To bardzo smutne studium psychologiczne zarówno Holly, jak i Freda.
Film jest uroczy, ale opowiada zupełnie inną historię niż Truman Capote. On opisał przyjaźń pisarza - geja ( w czasach gdy homoseksualizm karano więzieniem) która połączyła go z Marylin Monroe (to ona była pierwotnie Holly), biuściastą blondyną, którą każdy chciał przelecieć, ale nikt nie widział w niej człowieka. Przede wszystkim literacki pierwowzór nie był o miłości. Tylko o przyjaźni dwojga ludzi, będących poniekąd wyrzutkami. Chociaż oboje mieli wszystko: pieniądze, sławę, uwielbienie ludzi, musieli udawać innych niż byli.
Blake Edwards zrobił z tego komedię romantyczną z męską prostytutką i androgyniczną Audrey.
Prawdę mówiąc jak to czytam odnoszę wrażenie, że ludzie obecnie oglądając film jeśli natrafią na jakiś element kłócący się z ich jakimś ideałem wyłączają wszelkie procesy odpowiedzialne za szeroką ocenę wszelkich składowych koncepcji artystycznej.
Ocenienie filmu negatywnie dlatego, że opowiada o dziewczynie szukającej bogatego męża jest po pierwsze błędne bo historia nie jest o tym, a po drugie nie bardzo słuszne jest ocenianie historii jako takiej bo tym sposobem może okazać się, że 90% literatury to bzdury.
Argument, że film jest stary więc dlatego ludzie dają wysoką ocenę to kolejne moim zdaniem wynaturzenie. Ja bym raczej powiedział, że film jest klasyczny już a ludzie wciąż dają mu oceny ( dlaczego wysokie to już indywidualna sprawa) znaczy, że go oglądają, 57 lat po premierze i wciąż wzbudza emocje, wciąż jest wokół niego zainteresowanie, myślę że wiele ludzi do niego po prostu wraca.
Pomijając to wszystko, trzeba być troglodytą żeby nie dostrzec urody scenerii i okoliczności w jakich film został nakręcony. Kompozycja wnętrz, garderoba, wszelkiego ozdoby, a wreszcie język jakim porozumiewają się postaci pozostaje testamentem epoki w jakiej powstał.
Podsumowując, moim zdaniem dla osób myślących Śniadanie u Tiffaniego jest czymś więcej niż banalną, cukierkową historią ( bo nie jest ), a dla ludzi wrażliwych jest ucztą estetyczną. Czy w związku z powyższym może kogokolwiek dziwić ciągłe zainteresowanie filmem?
Absolutnie się z Tobą zgadzam. Ten film ma w sobie coś z prosty i kunsztu. Nie jest jedynie o pustej dziewczynie szukającej bogatego męża. Całe tło także robi wrażenie.
Jestem miłośnikiem starzyzny. Bo ten film to starzyzna. Oglądałem go prawie 30 lat temu, dotrwałem do połowy. Postanowiłem wrócić do filmu, jako dojrzały emocjonalnie mężczyzna. I sytuacja się powtórzyła, wyłączyłem po 45 minutach. Słodka landrynka polująca na bogaczy. Aż ocieka słodyczą i niestety...głupotą. Oglądając to pseudo kino odniosłem wrażenie, że główna bohaterka wyskoczy z ekranu i zacznie krzyczeć do widzów- heloł, heloł, tu jestem, tak się poluje na bogatych, bierzcie ze mnie przykład!! Wszystkie sytuacje są sztuczne. Aktorki- sztuczne laleczki. Aż trzeba pokazywać w filmie jak zachowuje się bogata damulka po wypiciu burbona? Ale to moja opinia i nikt nie musi się ze mną zgadzać. Jak dla mnie naciągana 3.
Film na podstawie książki Capote`a o tym samym tytule. Książka lepsza i ma całkiem inne zakończenie bardziej życiowe. Ludzie nie zmieniają się pod wpływem impulsu.